Jako mieszkaniec Mokotowa wychowałem się na kinie Moskwa – kwiatku nowoczesnej architektury na socrealistycznym kożuchu. Wielki ekran, dwa poziomy – parter i imponujący balkon, na który prowadziły szerokie schody. I zero intymności: ani wyciągnąć nogi (poza pierwszym rzędem), ani dyskretnie przytulić. Superkasowy repertuar był gwarantem tego, że do Moskwy chodzi się na film, a nie do kina.
A najlepsze są małe kina – jak te z wiersza mistrza Gałczyńskiego. Kina, do których wchodziło się za 50 groszy (przedwojennych) i można było siedzieć do końca ostatniego seansu. Na ekranie oglądało się wielkie namiętności, szukało blichtru wielkiego świata, oddychało pełnią wielkiej przygody, a przy okazji szukało odpoczynku od monotonnej codzienności, oddychało z ulgą po znojnym dniu i podglądało namiętności sąsiadów na widowni. Kiedy mistrz Ildefons kreślił swą opowieść o małych kinach, istotnie były one „gospodą ubogich, którym dzień spłynął źle”.
Najlepsze są małe kina. Ze swoją specyficzną atmosferą, z własną publicznością, ze specjalnie dobranym repertuarem. Ciepłe i przyjazne, na wyciągnięcie ręki, za rogiem.
Właśnie: Kina za Rogiem.
Konrad J. Zarębski